African Beats Festival

Michał Miziarski

Razem z Dodo marzyliśmy o odwiedzeniu Konga od wielu lat. Ja już 5 lat temu, płynąc jeziorem Tanganika w Tanzanii o świcie ujrzałem po drugiej stronie jeziora linię brzegową Konga. Wtedy zamarzyłem, aby ten kraj odwiedzić. Dodo z kolei podczas podróży motorem przez Afrykę Wschodnią dotarła nad jezioro Edwarda w Ugandzie i przemknął jej pomysł, żeby pojechać do Kongo, ale jeszcze nie wtedy.

Jako influencerzy, których poczynania śledzą każdego dnia tysiące osób (a w przypadku Dodo minimum dziesiątki tysięcy), wiedzieliśmy, że kraj ten jest zbyt obszerny, aby odwiedzić go w kilka dni i wyjechać. Chcieliśmy się do tego dobrze przygotować: zebrać pieniądze, zagospodarować wystarczająco dużo czasu, znaleźć przewodnika i wymyślić, w jaki najlepszy sposób możemy pokazać ludziom uczciwy obraz Konga. Bo jako osoby zakochane w Afryce nie mieliśmy wątpliwości, że ujrzymy obraz nieco odmienny od tego, co o Kongu mówi się w ogólnym dyskursie.

Gdy zdecydowaliśmy się na wspólną podróż, już od czterech lat prowadziłem markę odzieżową Pole Pole, w której przenoszę modę afrykańską do Polski. Dodo z kolei wydała już cztery książki, współpracuje z wieloma markami (w tym również z Pole Pole) i to daje jej zabezpieczenie finansowe. Poczuliśmy, że znajdujemy się w idealnych momentach, aby zrealizować nasze marzenia. Byliśmy już bowiem w stanie opłacić podróż z własnych kieszeni (Kongo jest bardzo drogie), a jednocześnie nie byliśmy uwiązani w prozie życia na tyle, aby nie móc sobie pozwolić na półtoramiesięczny wyjazd. Początkowo miały to być 3 tygodnie… ale Afryka ma to do siebie, że to ona dyktuje tempo podróży.

Przez wspólnego znajomego zyskaliśmy kontakt do Obeda, kongijskiego przewodnika. Po kilku rozmowach na WhatsAppie zgodził się na nasz pomysł wspólnego przemierzenia całego Konga od Kinszasy aż do granicy z Ugandą, jednak nie chciał, aby nazywać go przewodnikiem, bo nie oddawałoby to dobrze charakteru, w jakim podróżujemy. Stał się więc facylitatorem. Obed nabiegał się w Kinszasie po urzędach, aby zdobyć dla nas po 13 pieczątek i 11 podpisów na dokumentach wymaganych do wizy. W Kongu zbliżały się wybory, a historia kraju pokazuje, że często przelewa się wtedy krew, więc zależało nam, aby nie odkładać wyjazdu ani dnia dłużej. Po moich potyczkach z ambasadą w Warszawie i dwóch tygodniach czekania, otrzymaliśmy wizy. Polecieliśmy samolotem do Kinszasy.

Pierwsze 6 dni spędziliśmy z Dodo sami w stolicy. Zdaliśmy się na to, co przyniesie nam los. W ten sposób już drugiego dnia pobytu wylądowaliśmy na urodzinach syna poznanej przypadkiem na lotnisku ekspedientki imieniem Sephora. Wspólnie pozwiedzaliśmy też stolicę.

Szóstego dnia pobytu w Kinszasie dołączył do nas Obed i wspólnie ruszyliśmy do portu w Maluku. Tam, po wręczeniu pierwszych łapówek do DGM, czyli urzędu migracyjnego, udało nam się przeprawić pirogą na barkę płynącą do Kisangani. Na 6 dni zamieszkaliśmy na pokładzie pływającej wioski. Statek pchał trzy wielkie platformy z towarem, ale na pokładzie znajdowali się również pasażerowie – około 200 osób. Członkowie załogi mieszkali pod pokładem razem ze swoimi rodzinami, a pasażerowie udający się w podróż tworzyli małą społeczność. Na pokładzie byli fryzjerzy, krawcowie, kucharki… Do barki na drewnianych pirogach podpływali lokalni sprzedawcy warzyw i ryb. Nigdy nie brakowało nam jedzenia i dobrego humoru. Po drodze nawiązaliśmy znajomości z innymi pasażerami, Dodo piła Kizombę, angolski rum z plastikowych torebek, nawet na barce odbyła się spontaniczna potańcówka. Z drugiej strony, tempo przemieszania się w górę rzeki Kongo budziło nasz niepokój. W 6 dni przepłynęliśmy dopiero 200 km. Barka ciągle się psuła, stawaliśmy nawet na dłużej niż doba. Nikt oprócz nas tym się nie przejmował, bo przecież na pokładzie ludzie mieli wszystko, czego potrzebowali: rodzinę, pożywienie, rozrywkę. Nam jednak wizy mogłyby wygasnąć przed dopłynięciem do pierwszego miasta. Spróbowaliśmy przesiąść się na pirogę i przepłynąć nią kolejne 400 km, jednak tuż po tym, jak wsiedliśmy do obciążonej naszymi bagażami małej łódki, tak nami zakołysało, że mało brakowało, a byśmy się wywrócili. Czym prędzej wróciliśmy na barkę.

Ostatecznie udało nam się przesiąść z ponownie popsutej barki na Kopciucha – tak nazwaliśmy zadymiony statek pełen młodych zawadiaków. Napędzało go sześć silników, których warkot przypominający niekończącą się serię karabinów maszynowych, można było usłyszeć z każdego miejsca na pokładzie. Kopciucha pokrywała warstwa czarnego pyłu zamieniającego się w maź. Z cichej i spokojnej barki trafiliśmy na buchający testosteronem głośny statek, który przynajmniej nieustannie gnał do przodu z prędkością dochodzącą do 6 km/h. Tu mieliśmy też swoją kajutę, ale wieczorami podpici Kizombą pasażerowie do nas pukali i wołali, wprawiając nas w dyskomfort.

Drugiego dnia pobytu na statku, gdy zapadał zmrok, młodzi mężczyźni zaczęli grać w kości. Pokłócili się o pieniądze i wybuchły zamieszki, które rozprzestrzeniły się na cały pokład. Próbując zasnąć, słyszeliśmy z kajuty tłuczoną szybę na mostku kapitana, a później przeraźliwy krzyk. Rano Obed obudził nas z uśmiechem na ustach. Okazało się, że w nocy nasza współpasażerka urodziła dziecko. Jej mąż zdradził ją, a ona go przyłapała. Mimo że była w zaawansowanej ciąży, on ją zaczął bić. Ta pod wpływem emocji urodziła. Ostatecznie zarówno matka, jak i dziecko były zdrowe. Odwiedziliśmy ich i wręczyliśmy prezent.

Po dziesięciu dniach spędzonych na rzece Kongo dotarliśmy do Mbandaki – miejscowości otoczonej lasem deszczowym, do której prowadzą wyłącznie ścieżki i rzeki. Stąd pod granicę z Ugandą jechaliśmy już jako pasażerowie motorów. Pierwszego dnia przeprawy przez las równikowy przemierzaliśmy wiele zalanych dróg. Tutaj poznaliśmy choćby takie sposoby kierowców, jak wsadzanie gałęzi do rur wydechowych, aby przepchnąć motor przez rzekę. Znaczy, drogę. Ale drogą krajową (o szerokości ścieżki) płynęła rzeka. 30 km za miejscowością Ingende zatrzymaliśmy się w szkole wykonanej w większości z trzciny i bambusa, aby poznać realia edukacyjne w buszu.

 

Ach, chciałbym się tu rozwodzić się o wszystkich rzeczach, które widzieliśmy i doświadczyliśmy, ale widzę, że już powoli kończy mi się miejsce. Na pewno na dłuższą formę znajdę miejsce w książce. Dziennik prowadziłem codziennie w podróży, a teraz, po powrocie, redaguję go w spójną całość. Niemniej, streszczę teraz przebieg naszej intensywnej 16-dniowej podróży motorami:

  • Nasi kierowcy motorów kupili krokodyla, który nota bene jest wpisany na listę gatunków zagrożonych. Wynegocjowaliśmy, że oni mogą go zjeść, ale nie mogą go wieźć żywego na wyboistej drodze przez cały dzień.
  • Trzeciego dnia podróży między Mbandaką a Boende spaliśmy w szpitalu. A tak właściwie – Obed na sali obserwacyjnej, Dodo w namiocie, a ja na bambusowej ławce w altanie przed szpitalem. Do snu ukoił nas zapach gotowanego krokodyla. Podobno smakuje trochę jak kurczak, trochę jak ryba.
  • W Boende rozpoczął się teatr łapówkowy, który ciągnął się aż do granicy z Ugandą. Obed przez dwa dni negocjował z naczelnikiem DGM prowincji Tshuapa, czy możemy jechać dalej, czy też nie. Dramaturgię zwiększał fakt, że Obed miał do czynienia z tym samym naczelnikiem rok temu i zakończyło się na tym, że nie otrzymał pozwolenia na pobyt. Tym razem jednak nie dość, że zakończyło się to sukcesem, to jeszcze przedłużył nam wizy na drugi miesiąc.
  • W okolicy miejscowości Bokungu dotarliśmy do społeczności Kitawara, która żyje w odosobnieniu w lesie i wielu jej członków nie używa ubrań. Niegdyś mieszkali w mieście, jednak z czasem stało się to na tyle społecznie nieakceptowane, że musieli przenieść się w głąb lasu. Spotkaliśmy się z ich królową Idi i zostaliśmy przepytani o nasze intencje, odpytani ze znajomości Biblii. Na koniec audiencji Dodo otrzymała od Idi prezent: kurczaka. W kulturze afrykańskiej jest to bardzo wymowny hojny gest. Tymczasem, Dodo ma fobię kurczakową. O dziwo, zachowała fason i przyjęła prezent z pokorą.
  • Motory najbardziej nam się psuły na początku podróży. Gdy stawaliśmy, w każdym zakątku lasu deszczowego jednak w moment ktoś przynosił nam plastikowe krzesła, abyśmy jako goście mogli odpocząć. Gdzieniegdzie znalazło się drzewo kokosowe, bambusowa tyczka i ktoś, kto nam kokosa zrzuci z drzewa i obierze maczetą oraz poda na liści bananowca. Albo przyniesie dzbanek z wodą. Ludzie mieli naprawdę niewiele, ale wszystkim byli w stanie się podzielić.
  • Jednego dnia podróży mieliśmy kilkanaście przepraw przez zalane partie ścieżki: tratwami, pniami drzew, niektóre rzeki udało nam się przejechać, przez inne przenieść motor. Warto wspomnieć, że jest to droga krajowa. Jej lata świetności dawno jednak przeminęły i w większości pochłonął ją las. Jest przejezdna tylko dla dwukołowców.
  • Im bardziej się zbliżaliśmy do Kisangani, tym więcej musieliśmy płacić łapówek, aby przejechać. Najgorszy był dla nas DGM – urząd imigracyjny. Wymyślali sobie kwotę i oczekiwali opłaty za kolor skóry. Graliśmy na zwłokę. Udawaliśmy, że mamy dużo czasu, wybijając im niektóre argumenty z rąk. Wojskowi też chcieli łapówki, ale już mniejsze. Policja z kolei robiła zawsze problemy lokalnym kierowcom motorów. Kongo to nie jest tani kraj! Do tego dochodziły blokady drogowe stawiane przez lokalne osoby, które samowolnie podejmowały się naprawy drogi. W pewnym momencie wykupiliśmy nawet pismo z DGM, które działało jak łapówka z płatnością z góry. Miała nam niby zagwarantować przejazd przez dwie prowincje bez problemów na szlabanach. Może ułatwiała negocjacje, ale i tak płacić trzeba było zawsze (prawie).
  • Po przeprawie rzeką Lobaye na drodze krajowej nr 7 w prowincji Opala mieliśmy zaskakujące spotkanie z szefem ugrupowania partyzanckiego – Dortonem. Zażądał 1000 dolarów za to, że puści nas wolno. Udało się utargować do 40 dolarów.
  • W tym momencie ilość checkpointów była już abstrakcyjna. Potrafiliśmy zaliczyć 6 szlabanów na przestrzeni 2 kilometrów.
  • Zajeżdżając do Kisangani mieliśmy jeszcze bardziej abstrakcyjną sytuację. Rzeki wylały, zalewając wioski i, co ciekawe, najbardziej podatne na zalania były mosty. Dwukrotnie do przeprawy przez most musieliśmy przenieść motory na pirogę, aby go przepłynąć i dalej mogliśmy jechać. Ostatni kawałek przed Kisangani płynęliśmy pirogą przez środek wioski. Nawet na boisku do piłki nożnej były zarzucone sieci rybackie. My spaliśmy na plebanii kościoła protestanckiego, a Dodo wybrała tym razem wnętrze kościoła, z widokiem na figurkę Maryi.
  • Nasza podróż się przeciągnęła. Obed pożegnał się z nami w Kisangani, a my z Dodo czuliśmy się już na tyle zahartowani, aby do Ugandy dojechać sami. Ruszyliśmy motorami błotnistą drogą, która już była przejezdna dla ciężarówek. Te jednak często się przewracały (po drodze naliczyliśmy 5 przewróconych), no i jechały powoli. 4-dniowa podróż motorem zajmowała tirem 1-2 miesiące.
  • Zachorowałem na malarię. Wciąż jechaliśmy motorami, a mnie brały dreszcze, sny miałem niespokojne. Później zaczęły się majaki, nie potrafiłem zwerbalizować swoich myśli, a do tego nałożyło się duże zmęczenie, zniknął apetyt. Nie przeszkodziło to jednak, aby test na malarię wyszedł negatywny.
  • W Isiro przesiedliśmy się z motorów na taksówkę dzieloną z innymi pasażerami. Potem jeszcze kawałek znowu motorem, no i autobusem dojechaliśmy do Ugandy. Po wjeździe na drogę asfaltową Dodo się popłakała, a ja w Ugandzie czułem się, jakbym trafił do kurortu wakacyjnego.

 

Ostatecznie malarię wyleczyłem w szpitalu medycyny tropikalnej w Gdyni. Podróż była nie tylko spełnieniem marzeń moich, Obeda i Dodo, ale też okazją do obserwacji zwykłego życia ludzi, które toczy się w lesie deszczowym i jest bardzo słabo udokumentowane dla naszego kręgu kulturowego. Dodo wykonała wiele pięknych zdjęć, które chętnie zaprezentuję po raz pierwszy przed widownią, a wierzę, że zebrane przeze mnie historie wywołają u odbiorców śmiech, ale i uronią niejedną łzę.

Data: Sobota, 10.08.2024
Godzina prezentacji: 22:00